środa, 15 października 2014

Koła olimpijskie


     Bywa tak, że wszystko układa się pięknie i z górki. Moje życie właściwie tak wygląda, na każdym kroku doceniam to, co mam. Z wdzięczności wręcz paruję, oddając dookoła to, co uważam za cenne - swój optymizm, pogodę ducha, wiarę w siebie i w ludzi. Chcę dziękować tym, co są dookoła mnie radością życia i zarażać ich tym, co piękne. Za prymarne uważam dobro, miłość, poczucie humoru, nigdy i w niczym nie szukam czarnych stron i u innych też nie znoszę czarnowidztwa!
Jednak bywają chwile - zdarzają się każdemu, także mnie - gdy mam ochotę rzucić wszystko w diabły. Gdy mam wrażenie, że zapętliłam się sama ze sobą, gdy wewnętrzny głos drugiej strony argumentuje - to wszystko ułuda, nieprawda, zrzuć różowe okulary...





     I przysięgam, że ostatnio tych momentów mam naprawdę sporo. Z różnych stron, niby niezwiązane ze sobą, spadają gorsze i całkiem złe wieści, a od środka toczy mnie zły robak złości, zmęczenia, sfrustrowania. Za oknem szaro, za oknem brudno i wcale nie cieszą mnie te cholerne kolorowe liście, bo to niechybny znak, że zaraz będzie ciemno, zimno i będę ciągle zmęczona, bo jestem niczym niedźwiedź, i to nie polarny - zimą schowałabym się w norze i zapadła w sen zimowy...
Ostatnio też notorycznie walczę z czasem. Gdy nagle stanę i rozejrzę się dookoła, widzę ciągle nieposprzątane mieszkanie, obiady gotowane na szybko, albo kupowane na mieście... Mimo to, mam jeszcze dla siebie sporo wyrozumiałości. To nic, że kosz na pranie od dawna się nie domyka, a moje ukochane książki walają się w nieładzie na półkach, chociaż zwykle uwielbiam patrzeć na nie i czytać, mimowolnie, tytuły z okładek. Uspokaja mnie to. Dzisiaj leżą odwróconymi brzegami, a ja się uśmiecham pod nosem. Kiedyś to sprzątnę. Dzisiaj - walczę o swoje marzenia, bo plan po prostu musi się udać! I nie ma to tamto, rozdrabnianie się na pierdoły, jest target, cel, a ja jestem skupiona na działaniu, a mój dom chwilowo jest na drugim miejscu.

     Ale jest coś, czego nie pozwolę zepchnąć na drugi plan. One, moje dzieci. Najpiękniejsze, najmądrzejsze i najkochańsze po prostu. Choćby nie wiem, ile uwag ze szkoły przyniosły, ani ile kubków ze słodkim sokiem rozlały na dywan, dla nich bez wątpienia mogłabym wszystko zostawić. I zostawiam, gdy widzę, że mnie potrzebują. Gdy nagle pojawi się cykl gorszego zachowania, jakieś problemy w szkole, a nawet zwiększona częstotliwość kłótni w dziecięcym pokoju, wiem, że to jest dla mnie sygnał - REAGUJ. Wracaj, bądź, zwróć uwagę baczniejszą, bo właśnie może teraz któryś z nich traci kontrolę. Może właśnie w tym momencie on wymaga stuprocentowej uwagi i musisz przy nim stanąć, wesprzeć go, by na tobie mógł oprzeć całe swoje dziecięce problemy. Sama mam to do dzisiaj, z każdym dylematem dzwonię do mamy, jadę, rzucam się w jej ramiona i dopóki równowagi nie odzyskam - nie pozwolę się wypuścić z rąk. Taka duża, a bywam taka mała...
I to chyba najcenniejsze, co dostałam od rodziców. Świadomość, że mogę na nich zawsze liczyć, w każdej sytuacji. Choćbym zrobiła coś niewyobrażalnie głupiego - będą ze mną i będą mnie bronić. Dzisiaj ja chcę to przekazać moim dzieciom. I chociaż nie mówię, że ich nie dyscyplinuję - uważam, że konsekwencja, na równi z bezwarunkową miłością jest podstawą wychowania - to przede wszystkim mają wiedzieć, że przed innymi będę ich bronić zawsze i wszędzie. Muszą być pewni siebie, a nikt im tego nie da, jeśli nie my, rodzice - którzy od zarania życia będą ich wspierać i wzmacniać. Na tym zbudują całe swoje dorosłe życie i, jeśli dobrze pójdzie, jak będą mieć swoje dzieci, to będą takimi samymi rodzicami. I dla swoich rodziców staną się kiedyś oparciem...

- - -

     Mam wiele przemyśleń ostatnio, dotyczących wychowywania dzieci. Widzę przede wszystkim, że każde nowe dziecko - jest nową, odrębną i zupełnie "inną" istotą ludzką. Nie, że brat, nie, że syn. Nie, że muszę doszukiwać się podobieństw między jednym a drugim, albo decydować, który po kim odziedziczył swój charakter by dowiedzieć się, jak z nim postępować.
Ja mam trzech synów - i każdy z nich jest zupełnie, ale to zupełnie inny. Szczególnie mocno widzę to dzisiaj, kiedy mam dwóch starszaków w szkole. Filip poszedł rok temu jako siedmiolatek, Maks w tym roku jako sześciolatek. Zupełnie inaczej ja do tego podeszłam (za pierwszym razem pół roku przygotowywałam się do myśli, że oto kończy się etap malucha, że będzie szkoła, koledzy, nowy świat; drżałam, czy mój pierworodny da sobie radę, szczególnie ze swoim wybuchowym charakterem. Za drugim razem - zupełny spokój, nieśpieszne zakupy wyprawkowe, totalnie na luzie), ale zupełnie też z innej pozycji startowali oni sami. Filip - wchodził w całkowicie nowe środowisko i dość długo zajęło mu oswojenie się z nową sytuacją, zbudowanie więzi, ustawienie hierarchii. Często przynosił "uwagi" w dzienniczku, bo wielokrotnie nie radził sobie z sytuacją, popisywał się, robił impulsywnie rzeczy, których później żałował... Dopiero po dłuższym czasie na tyle pewnie poczuł się w szkole, że nagle ogniska zapalne stawały się rzadsze, a dzisiaj mogę powiedzieć, zniknęły...
Maksio natomiast wszedł w środowisko, które do tej pory fascynowało go - z opowiadań starszego brata. Znał już mury i nawet panie ze świetlicy, bo codziennie razem odbieraliśmy Filipa. Nie mógł się doczekać szkoły, cieszy się na myśl o niej i codziennie rano z radością do niej biegnie. Filip "podzielił się" swoimi kolegami z Maksem, razem bawią się w tej świetlicy. Było mu dużo łatwiej, ale nie tylko dlatego inaczej przebiega u niego ta asymilacja z nowym środowiskiem. Po prostu jest zupełnie inny i inaczej przeżywa te same sytuacje.

Jest to aż zachwycające, jak inaczej postępują, od małych szczegółów, do podejścia do problemu na przykład. Chociaż wszystrzy trzej są impulsywni (aż się prosi powiedzieć - po mamie..!), to każdy z nich uaktywnia w razie problemu inne emocje. Filip często się obraża, traci grunt pod nogami i chowa w mysiej dziurze, z której dopiero po dłuższej chwili wychodzi. Nie ma sensu z tym walczyć, potrzebuje czasu. Często manifestuje swoje zagubienie i złość bardzo głośno. Maks, gdy jest problem, jest przerażony, gubi się - rozkojarza się totalnie, nie umie zebrać myśli, a owo zagubienie pokrywa nerwowym uśmiechem. A gdy pęknie - rozdzierająco płacze, tak, że mi serce pęka, i wtedy potrzebuje całego morza czułości, by się z tego smutku wygrzebać.
Każdy wymaga indywidualnego podejścia, inaczej trzeba z nimi rozmawiać o problemach, inaczej chwalić, inaczej wzmacniać. Inaczej docierać do nich, by wydobyć faktyczną istotę danego problemu. I każdy z nich inaczej je nazywa, inaczej o nich mówi, a potem inaczej je rozwiązuje.

Nie ma chyba nic gorszego, niż wrzucić dzieci do jednego worka, na równi je traktować, na równi wymagać. Albo szukać drogi na skróty, doszukując się w dzieciach podobieństw do nas samych i podchodzić do nich jak do młodszego siebie. Przyznaję, moje dzieci, szczególnie Filip, są do mnie podobne i mam taką tendencję - czasem z góry wiem, o co mu chodzi, bo wiem, jak sama się zachowuję w podobnej sytuacji. A przecież nie musi tak być, może u niego być podobnie - ale jednak całkiem dramatycznie inaczej.
Wiadomo, że my, rodzice, doszukujemy się w dzieciach własnego odbicia - i oczywiście, wiele jest u nich do nas podobieństw! Czysto zewnętrznych, a także - charakterologicznych, czy w upodobaniach, a choćby w smaku... Ale każde dziecko jest zespołem cech indywidualnych, a każda jedna zmienna wpływa na obraz całości, trudnej do zdefiniowania. Dużą rolę gra tu wyczucie, wyczulenie rodzica, nie zawsze da się jednoznacznie stwierdzić, czy dobrze zinterpretowałam emocję... Ale metodą prób i błędów - bardziej prób, rzadziej błędów - odnajdywać drogę do dziecka.
Trzeba pamiętać, że każdy z nich ma swój odrębny świat, który niczym koło z logo olimpijskiego - wchodzi w interakcję ze światem mamy, brata, taty... ale w znakomitej większości pozostaje swoim własnym. Kolorowym i pięknym, a gdzieniegdzie, z odcieniami szarości - bo w każdym życiu musi być miejsce nawet i na smutek. Choćby po misiu z oderwaną rączką. To on pozwoli nam docenić wszystko to, co jest piękne i miłe...

- - -

Ostatnie, niepublikowane dotąd fotki z naszej letniej sesji - nasze letnie skarby. Uwielbiam je, moje "chwile ulotne, gdy czas tak szybko pędzi"...
fot. Indygo Tree Gdynia
     














































     Powiem wam, że wyświechtany frazes "najważniejsza jest rodzina", naprawdę jest niemożliwie prawdziwy. Paradoksalnie, w zabałaganionej do granic łazience odkrywam nagle, że ta nasza codzienność jest piękna. Stos ręczników, rzuconych koło pralki uświadamia mi - na codzień mieszka tu pięć istot ludzkich, każde żyjące swoim życiem, a jednocześnie - ze sobą... W małym grajdołku zderzają się, niczym meteoryty, różne światy. Bywa gorąco, bywa głośno, wybuchają afery, a potem - krótkotrwałe rozejmy, zawiązują się różne przymierza... na chwilę.
A jednak ręczniki lądują na jednym stosie, a szczoteczki do mycia zębów - w jednym kubku przy umywalce. Patrzę na to i czuję radość. I nawet w najgłębszym kryzysie - ogromny spokój.
W największym chaosie, w jakim teraz jest moje życie, w ciągłym pośpiechu, w uczuciu złości, a nawet smutku - wchodzę do domu, do dzieci, do męża - i jest pełnia, choćby z przesolonym rosołem w tle...

~ P.


13 komentarzy:

  1. Piękny tekst.niby to wszystko takie oczywiste ale trzeba do tego wracac i codziennie uświadamiać sobie jakie ma się szczęście :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie :) Mój sposób na wdzięczność to właśnie dzielenie się z innymi tym dobrym duchem... :)

      Usuń
  2. Piękne. .. chyba będę wracała do tych słów codziennie rano. .. :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Pati, napisałaś to wszystko co siedzi we mnie i nie potrafiłam tak pięknie ująć w słowa.
    Buziaki kochana! :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lavanna, miałam napisać to samo. Miałam wrażenie, że ten tekst w dużej części jest o mnie... I o moich trzech urwisach. <3

      Usuń
  4. Piękny, prawdziwy, wzruszający post :)
    Tego mi było dziś trzeba :*

    OdpowiedzUsuń
  5. super piszesz.. z serca do serca :) a ciuchy sa po prostu MEGA!

    OdpowiedzUsuń