środa, 14 września 2016

(po)REMONTowy zawrót głowy!.. czyli o dwóch takich, co uwielbiają porządki ;)


     Wakacje skończyły się dwa tygodnie temu, a na boskim blogu nadal wakacyjne rozprężenie. Jeśli jednak myślicie, że nie mogąc zwlec się do codziennego reżimu i pisania do Was, leżę na plaży i dosmażam boczki, jesteście w wielkim błędzie. Tuż po powrocie z wakacji spotkały mnie bowiem takie rewolucje, że żołądkowe przy nich są zgoła królewskim luksusem... Otóż, kończy się u nas remont, który pozbawił mnie najmarniej dwóch lat życia, a przysporzył tyle zgryzot, ile nadziei na przepiękny koniec.

     Ale po kolei, żeby nie było, że miód, orzeszki i lukrecja na wierzchu...





     Nie wiem, ile razy powiedziałam to odkąd zostałam mamą Gucia i Leosia, ale... jakim (k..!) cudem moje tyciaki mają już dziewięć miesięcy!? Ile razy biadoliłam, że czas uległ zakrzywieniu i że moja doba trwa jakieś dwie godziny? Jakby tak nakręcić mnie ukrytą kamerą, i przewijać do przodu na podglądzie, wyglądałabym na tym filmie jak jakaś odurzona podejrzanymi substancjami, zakręcona kobieta z rozwianym włosem, niedokończonym strojem (zwykle do połowy jakoś się zgadza.. potem już gorzej. Od dnia zależy, o którą połowę zadbam bardziej), uwijająca się jak w ukropie pomiędzy kilkoma bohaterami, z których najwięcej uwagi zajmują jej dwa uczepione do nogi berbecie.

     Sytuację moją pogarsza do potęgi entej kończący się remont domu. Niby-kończący się, bo przeciągający się w nieskończoność. Ciągle czegoś brakuje, ciągle nawalają fachowcy, anonsując się z dnia na dzień - rozpieprzając cały powstały wcześniej plan, albo częściej - co gorsza - nie anonsując się wcale... Długimi tygodniami. I weź bądź tu mądry i planuj...
Remont, rozpoczęty w połowie lipca miał się skończyć dokładnie 30 sierpnia, a my ten okres bezdomności mieliśmy spędzić w istnym błogostanie, na wakacjach. Najpierw Kaszuby, potem Kujawy, się gra, się ma... potem miał starczyć jeden dzień na ogarnięcie się (o ja naiwna) - i już 1 września - zaczynała się szkoła. Co więcej - nowa szkoła, bliżej domu, czytaj: totalna rewolucja w naszym domowym ognisku i w psychice moich starszaków, do której to miałam ich na spokojnie przygotować, łagodnie wprowadzić w nową społeczność i nowe obowiązki.

     Tia...

     Jak zwykle wyszło jak zwykle - remont przeciągnął się dwa tygodnie, a może i przeciągnie się dłużej, tylko ja już straciłam cierpliwość. Kilka dni temu wprowadziłam się z dziećmi na stan totalnie nieogarnięty. Z tysiącem (bez mała!) toreb powakacyjnych, mieszczących dwumiesięczne własności, oraz z drugim tysiącem kartonów, toreb i siat, przez wakacje zalegających w nieruszanych pomieszczeniach, do których to w czerwcu spakowaliśmy swój marny doczesny dobytek, wprowadziliśmy się do naszej bezpiecznej przystani, zdradzającej, co prawda, elementy kunsztownego wykończenia, ale któremu do ukończenia całości połowy najmarniej brakuje. Ale gdybym miała czekać na cudowny finis, mogłabym w istocie sczeznąć ze zgryzoty, na wygnaniu u kochanej cioci, co nas do siebie przygarnęła we wrześniu bez zbędnych pytań. Dogłębne wyrazy wdzięczności i kosze kwiatów dla cioci! (Buziak jeszcze raz :* <3)

     I tak moja pożałowania godna, ale wciąż jednak wakacyjna egzystencja zmieniła się w koszmarną alternatywną rzeczywistość. W tej chwili czuję się jak bohaterka jakiegoś programu typu "Szkoła przetrwania". Serio, myślę, że jestem cyborgiem, lepszym niż Bear Grylls. Ogarniam praktycznie wszystko. I to hurtem, naraz. Aktualnie wiem, że poradziłabym sobie bez maczety w każdej dżungli, na bezludnej wyspie zbudowałabym wioskę z samych dobrych chęci, a na pustyni odnalazła oazę, wiedziona tylko i wyłącznie matczynym instynktem.
Nie mam słów, by opisać uczucia, które aktualnie mi towarzyszą: obłędnego deja-vu (kolejna torba!? Przecież to już rozpakowałam!), totalnego wyczerpania, za którym idzie mdląca pewność, że to jeszcze nie koniec męczarni, oraz euforii, gdy uda mi się odgruzować kolejne metry przestrzeni, aż do wkurzenia sięgającego zenitu, gdy odkrywam kolejny babol na nowej ścianie...
Do nerwicy doprowadzają mnie ciągle mnożące się worki brudnych ciuchów (z dwóch miesięcy!), zalegające w kotłowni, do której nie da się już wejść; biurka synów moich, mieszczące prawdopodobnie wszystko potrzebne, by przetrwać w szkole przez najbliższe dziesięć lat, dziesiątki toreb z nie wiadomo czym, ale czymś nie do wyrzucenia, co trzeba teraz rozmieścić sensownie w nowo-aranżowanym domu, pełnym nowych skrytek i szuflad, którym najpierw trzeba nadać przeznaczenia, uwzględniając całą ergonomię,  logikę i logistykę.
Zgon miałam na starcie, zobaczywszy tylko, z czym muszę się zmierzyć. Nie podejrzewałam najgorszego...

     Dla Gucia i Leona tenże stan, zwany poremontowym bajzlem, wydaje się być rajem. Moje Tyciaki - już nie takie znowu tyciaki, ważące ok 9,5kg każdy, pełzają, raczkują, maszerują z krzesłami, wzdłuż mebli, ciągnąc za sobą wszystko, co napatoczy im się na drodze. Pieczołowicie badają organoleptycznie mikroskopijne śmietki, stwierdzając, że praktycznie wszystko wokół nadaje się do jedzenia. Memłają powyciągane z nie wiem jakich książek kartki, podarte gazety, którymi owijaliśmy w czerwcu talerze i kubki, z rozkoszą układają po swojemu naczynia w zmywarce, co chwilę testując podłogę na wytrzymałość, zrzucając z impetem a to talerz, a to kubek. Nabijają guzy, plącząc nogi w odmęty pustych toreb, a matkę, która uwalnia ich z pęt tychże śmieci okresowo raczą to uśmiechem, to wrzaskiem godnym goryla z Kongo. Z namiętnością godną Greya przełażą przez wszystkie barykady, czym doprowadzają-prawie-do-tragedii mniej więcej co 10 minut. Najprawdopodobniej osiwiałam już, tylko jeszcze tego nie zauważyłam, pokryta poremontowym pyłem... a one, mimo wszystko, wydają się być niezwykle zadowolone. Otóż, moi państwo, nie ma nudy, więc wiedz, że coś się dzieje! Dlatego spać nie warto, a jak już, to jeden musi czuwać, coby niczego nie przegapić. Śpią zatem na zmianę, ząbkując do tego i śliniąc, i ślimacząc wszystko, co się nawinie...

     I mogłabym tak dalej nawijać, płakać, marudzić i stękać nad swoim losem, ale jedno wam powiem: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. W nie wiem jak zabałaganionym, nie wiem jak niedokończonym, nie wiem jak pełnym strasznych kątów, z których wyzierają rzeczy do ogarnięcia przez carycę matkę, czyli mnie, to jednak zajebiście, ale to zajebiście kocham ten nasz dom!
Mimo całego zmęczenia, utyskiwania, wypłakiwania się sobie w rękaw... mimo stanów skrajnie depresyjnych, gdzie już nic mi się nie podoba, syf wszędzie, coraz to nowy, i najlepiej to w ogóle umrzeć, niech inni się męczą... i gdy już nocą mąż bez powodzenia próbuje wydobyć ze mnie coś więcej, niż rozdarte, miotające się w oszołomieniu po domu zwierzę, po raz dziesiąty szukającej ładowarki do telefonu, bo jeszcze nie znalazłam na nią dobrego miejsca, przez co ciągle się gubi... Kobiety krzyczącej "A po co mi to wszystko było!", oraz "Nigdy więcej nie pójdę na zakupy. Mamy za dużo rzeczy!".
Mimo to... powiem wam coś. Jestem skrajnie, ale to skrajnie szczęśliwa, a już niebawem nasz dom, NASZ DOM, będzie najpiękniejszym miejscem na ziemi. Na razie musicie mi uwierzyć na słowo, ale to, co ukazuje się moim oczom, po odgruzowaniu, nadaje się po prostu do wielbienia. To nasze miejsce. Czuję to.

Miałam pokazać Wam na początku września nowe wnętrza i olśnić was tak samo, jak sama byłabym olśniona, a tymczasem jedyne, co mogę Wam pokazać, to rozmyte skrawki aktualnej wojny domowej... ale popatrzcie, z czym mierzę się od kilku dni ;) tak na dowód, że nie ściemniam ;)
Foty z komórki, szału nie ma, ale ładowarki do aparatu jeszcze się nie dokopałam ;)

Człowiek bez bramki dla pełzającego towarzystwa musi sobie jakoś radzić... stary i spisany na straty z racji wielu uszczerbków zyskał nową rolę - stoi na straży bezpieczeństwa moich pasikoników ;)


O, to, to.. pierwsze koty za płoty, potem było coraz gorzej... 


Wierny towarzysz podróży ;)


I poranna ja - jeszcze pełna nadziei ;)


A kuku!




Pasja czytelnicza u nas kwitnie, u wszystkich domowników. Młodzi nie mogą być zatem ignorantami ;)


OK, wierzycie mi już? Wybaczycie tę długą ciszę? :D

Tylko powiedzcie mi: czy tylko mnie tak wykańczają remonty?! Czy tylko ja mam wrażenie, że on nigdy się nie skończy i tylko ja modlę się do stolarza, by wreszcie przyjechał domontować te cholerne walające się półeczki? Czy tylko ja waham się, czy samej nie przenieść jednak gniazdka z internetem z prawej strony ściany na lewą, bo się o elektryka nie idzie doprosić?! Poradźcie, jak sobie poradzić z tym całym kołowrotem i napełnijcie nadzieją, że to się w końcu uda... co? Bo chyba się uda? Co?...

~ Pat

10 komentarzy:

  1. będzie pięknie! jeszcze troszkę, wytrzymasz, zuch dziewczyna jesteś!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatnie zdjęcie boskie! W ogóle chłopaki wymiatają, ale to mają po mamie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. :))) normalnie padłam jak to czytałam:)wizja remontów mnie przeraża bo już nieraz testowałam u nas ale teraz mamy dom, a remont i wizja rozwalonej chaty ojjjj boję się:) no i ci pseudo fachowcy , dlatego odkładam ten fakt na daleką przyszłość bliżej nieokreśloną .....czekam na foty poremontowych wnętrz ...powodzenia i nie daj się , kiedyś będzie wszystko na miejscu a dzieci zaczną biegać i same sobie będą dawać radę ..... a mam będzie kawkę popijać na tarasie ..........wiem wiem raj na ziemi ja już się doczekałam ale mam dwoje dzieci i czas pędu i fiksacji mam za sobą .....ufffff pozdrowionka Aga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Starsze już biegają, owszem, same do szkoły i z, ale robią w tym wszystkim taki hałas, że doczekać się tej 21 nie mogę..
      A co do remontów, to kawka na tarasie będzie moją nagrodą! O!

      Usuń
  4. hahaha zanim ogarniesz tę chałupę to przyjdą nowe wakacje:P Ale co to za różnica skoro przy dzieciach i tak ciągle jest burdel ;P Czekam na piękne foty nowej kuchni!!!!!!! Bo widzę, że nowa <3

    OdpowiedzUsuń
  5. Fajnie tam u Was. Przynajmniej wiele się dzieje. Na szczęście wiele dobrego, pilnujcie tych schodów ;-)

    OdpowiedzUsuń