wtorek, 24 lutego 2015

Zdążyć do Nowego Jorku przed trzydziestką

Siedzę, pisząc ten post, pod kocem, na swojej wysłużonej sofie i jak tylko uzmysłowię sobie, że długo wyczekiwana, wymarzona i planowana od wielu lat podróż do Nowego Jorku jest już za mną, trudno mi w to uwierzyć. Szybko przypominam sobie najważniejsze kadry z wyjazdu, jakby sprawdzając, czy historia naprawdę miała miejsce. To tak jak wtedy, gdy boimy się, że zgubimy jakąś cenną rzecz i sprawdzamy tysiąc razy, czy na pewno leży tam, gdzie ją odłożyliśmy. Wydawało mi się nierealne, że zdążę odbyć podróż życia przed trzydziestką. Rzutem na taśmę udało się ;-)



Przyznaję, że bałam się tego wyjazdu niezmiernie. Po pierwsze dlatego, że nigdy jeszcze nie zostawiałam dzieci na tak długo (7 dni), po drugie dlatego, że jestem w ciąży. Bilety kupiliśmy sporo czasu przed tym, gdy okazało się, że będziemy mieli trzecie dziecko. Zadzwonił do nas nasz przyjaciel, powiedział, że jest niepowtarzalna okazja wyjazdu i nie możemy odmówić. Trzeba było się zdecydować od razu, bo bilety były wyszukane przez  bliżej mi nieznany magiczny system i schodziły na pniu. Tym sposobem po niecałych pięciu minutach bilety do Nowego Jorku przyszły na skrzynkę mailową. Początkowo nie mogłam uwierzyć. Że to już, że jadę, że niedługo spełni się moje najskrytsze marzenie. Szybko jednak zupełnie straciłam ten wyjazd z oczu, bo to jeszcze pół roku, trzy miesiące, miesiąc... Potem skupiłam się głównie na utrudnianiu sobie życia milionem powodów, dlaczego jechać nie powinnam. Że dzieciom będzie smutno, że będą tęskniły, że mogę absolutnie źle znieść lot, że mogę trafić do szpitala i spędzę cały wyjazd na kozetce... Okazało się, że nie było tak źle, wszyscy przeszli przez tę "perturbację" bez szwanku. Poza tym, w końcu trzeba było przeprawić się przez Atlantyk i zobaczyć przed trzydziestką, o co chodzi tym wszystkim tłumom, zachwycającym się Nowym Jorkiem.  

Nie wiem jak Wy, ale ja zdecydowanie należę do osób czarnowidzących. Mam zawsze w głowie przepracowane wszystkie możliwe czarne scenariusze. Zderzenie się pociągów, wypadek samolotu, kraksa samochodowa, nagła choroba. Chyba nic mnie nie jest w stanie zaskoczyć ;-) Jako że mój stan jest wyjątkowy, wyjątkowo dobrze musiałam się przygotować do podróży. Kilka wizyt u lekarza, cała lista pytań, ewentualny scenariusz wylądowania w szpitalu, dokładnie przestudiowana polisa ubezpieczeniowa - to wszystko miałam w jednym paluszku. Kilka opcji zwiedzania Nowego Jorku, jakbym przypadkiem zaniemogła i nie mogła się swobodnie poruszać też ogarnęłam na długo przed wyjazdem. W pewnym momencie dostałam już nerwicy natręctw w związku ze zbliżającym się nieubłaganie terminem. Musiałam w końcu odpuścić, bo dosłownie wpadałam w obłęd. Rzeczywistość okazała się na szczęście łaskawa. Lot transatlantycki, choć długi, nie dał mi w kość. Samolot był pusty i spałam komfortowo na czterech fotelach. Mała Pola szczęśliwie na tym etapie ciąży powędrowała w górę brzucha i na miejscu mogłam swobodnie uskuteczniać spacery. Narzekałam jedynie na kiepskie jedzenie. Starałam się jeść owoce i warzywa, co kosztowało mnie sporo wysiłku, bo na wyciągnięcie ręki najbardziej dostępne były różnej maści fast foody. Podczas całego wyjazdu wylądowaliśmy w takowym tylko raz (T.G.I. Friday's), ale tylko i wyłącznie z sentymentu. Kilka lat temu pracowałam tam i miałam ochotę na nowo poczuć klimat tego miejsca. Niepotrzebnie, bo jedzenie mi zaszkodziło. Wniosek: sentymentom czasami nie warto ulegać ;)

A tak na marginesie: pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po powrocie, była wizyta u lekarza... ;) 





Co nas nieprzyjemnie zaskoczyło w Nowy Jorku, to pogoda. Oczywiście, że śledziliśmy prognozy i mieliśmy świadomość, że może nie być tropikalnych upałów. Ale to, czego realnie doświadczyliśmy, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania! Było tak zimno, że momentami nie dało się wytrzymać na zewnątrz dłużej niż 5-10 minut. Siłą rzeczy zwiedziliśmy więc chyba wszystkie kawiarnie na trasie ;) W połowie wyjazdu wypożyczyliśmy auto i gdy wybieraliśmy się np. na Brooklyn, sytuacja wyglądała bardziej komfortowo, bo parkowaliśmy w miarę blisko (jeśli była taka możliwość, o parkowaniu w NY można napisać całe książki) i biegliśmy do celu. Naprawdę, momentami nie dało się nawet spokojnie przejść. W najbardziej mroźny dzień miałam wrażenie, że odpadnie mi twarz, mimo że przykrywałam się cała grubym kominem. Doświadczyłam na własnej skórze, co znaczy sformułowanie arktyczne mrozy ;-) Dobrze, że pierwszego dnia była dodatnia temperatura, inaczej miałabym ogromny niedosyt włóczenia się po uliczkach Nowego Jorku. I jeszcze jedno: parujące na zimnie studzienki to nie zabieg wymyślony na potrzeby filmów i seriali ;)









Nasi przyjaciele są absolutnymi fanami NBA, w związku z czym namówili nas na wycieczkę na mecz. My wprawdzie nigdy nie pałaliśmy szczególną sympatią do koszykówki, ale potraktowaliśmy to jako wycieczkę krajoznawczą. I powiem Wam jedno: WARTO BYŁO! Wprawdzie sam mecz nie wzbudził we mnie wielkiego entuzjazmu. Przyznaję, że zasnęłam jakieś cztery razy na ramieniu męża (na swoje usprawiedliwienie powiem, że godzina była już bardzo późna), ale hala, atmosfera, dodatkowe atrakcje (KISS CAMERA!!!). To wszystko naprawdę warte było zobaczenia. Poza tym spotkała nas dodatkowa przyjemność. Przypadkiem w przerwie wsiedliśmy do windy,chcąc dostać się do sklepu, ale ktoś nas ściągnął piętro wyżej. Musieliśmy tam wysiąść, żeby wpuścić panią na wózku inwalidzkim. Okazało się, że jesteśmy na zamkniętym piętrze dla VIPów i wokół nas krążą gwiazdy NBA!!! Ja sama nie rozpoznałam nikogo, ale to wina tylko i wyłącznie mojej ignorancji. Pozostała część grupy była zdecydowanie podekscytowana ;) 


Muzeum 9/11 to zdecydowanie miejsce, które zrobiło na mnie największe wrażenie. Wydawało mi się, że widziałam już niemal wszystko na temat zamachów w 2001 roku. Przez długi czas bardzo interesowałam się sprawą, czytałam, wgłębiałam się w temat. Ale przyznaję, to muzeum totalnie rozłożyło mnie na łopatki. Po pierwsze dlatego, że realnie zdałam sobie sprawę, w jakim miejscu się to wszystko wydarzyło. W jak gęstej zabudowie, jak wielkie musiały być zniszczenia, w jakiej panice musieli uciekać ludzie będący obok. Oglądać kadry w telewizji to jedno, a przekonać się osobiście to już zupełnie inna historia. Poza tym przyznaję: Amerykanie są mistrzami w budowaniu napięcia. Muzeum jest pomyślane tak, żeby dawkować informacje, przekazywać je najpierw przesiane przez sito, a następnie uderzyć z pełną siłą. Relacja minuta po minucie, telefony ludzi uwięzionych w wieżach, pozostawione wiadomości na sekretarkach osób zaginionych, taśmy pokazujące odprawiających się terrorystów, relacje głosowe z porwanych samolotów, wspomnienia rodzin ofiar. To wszystko tak bardzo ściskało za gardło, że trudno było się otrząsnąć jeszcze długo po opuszczeniu muzeum.  I jeszcze jedno: jeśli Nowy Jork to jedno z najgłośniejszych miast, w jakich miałam okazję być, tak Memorial 9/11 jest miejscem, gdzie panuje absolutna cisza. Nie można robić zdjęć, odwiedzający zachowują pełną powagę. Wiele osób płakało, nie wytrzymując napięcia. 





Jako maniaczka filmów i seriali, początkowo miałam plan odwiedzenia wszystkich najbardziej charakterystycznych miejsc z moich ulubionych produkcji. Pogoda mi w tym oczywiście przeszkodziła, zaliczyłam zaledwie kilka punktów z całej długiej listy i to zupełnie przypadkiem, akurat będąc obok. Ale i tak jestem szczęśliwa, że trafiłam chociaż pod drzwi Carrie Bradshaw ;-)  Na dworcu Grand Central przypomniała mi się pierwsza scena z "Gossip Girl", gdy Serena van der Woodsen wraca do miasta.
Co tu dużo opowiadać, Nowy Jork jest jak jeden wielki plan filmowy. Będąc gdziekolwiek, można sobie przypomnieć, że akurat w tym miejscu rozgrywała się akcja którejś produkcji. "Ojciec chrzestny", "Kevin sam w Nowym Jorku", "Przyjaciele", Gangi Nowego Jorku", "Annie Hall", "Morderstwo doskonałe", "Adwokat diabła": można by wymieniać w nieskończoność.

Mieszkanie Carrie Bradshaw na Perry Street
fot. American Tourister








Pierwsze sceny Gossip Girl na Grand Central Station





Nowy Jork to zdecydowanie miasto, w którym może Was zaskoczyć wszystko, w najmniej oczekiwanym momencie. Na przykład, gdy byliśmy na Union Square, okazało się, że stawiają tam scenę, na której za kilka chwil wystąpi Kanye West! Po prostu. Darmowy koncert w środku miasta. Bez nadmiernego nagłaśniania, prawdopodobnie ludzie znajdujący się trzy ulice dalej w ogóle nie mieli pojęcia, co się dzieje w niedalekim sąsiedztwie ;) W mgnieniu oka Union Square było okupowane przez wozy transmisyjne, jednak bez paraliżu pobliskich dzielnic. Miasto dalej żyło swoim rytmem, to było wydarzenie, jakich wiele tego wieczoru. Dla nas natomiast ogromne przeżycie! W Polsce podobne koncerty planuje się z półrocznym wyprzedzeniem, nierzadko mówi się o nich w głównych serwisach wiadomości. A tu to się dzieje. Po prostu. Bez wielkiego halo.




Dziś mam ogromny niedosyt Nowego Jorku. Czuję, że ledwie liznęłam to miasto, tylko trochę odkryłam jego różnorodne klimaty. Chciałabym kiedyś wrócić na dłużej. Móc bez pośpiechu po prostu się powłóczyć. Zobaczyć wszystko, co w zasadzie od dzieciństwa było kreowane na lepszy świat. Jako typowe dziecko lat osiemdziesiątych, które wyrosło na kulturze popularnej, a o wielkim świecie uczyło się z amerykańskich seriali, chciałabym odhaczyć te wszystkie elementy, które kiedyś wydawały mi się zupełnie nieosiągalne. Do dziś pamiętam, jak oglądałyśmy z siostrą familijny film (którego tytułu nie pamiętam ), gdzie rodzina wybrała się na weekend za miasto i jedzenie zamawiała w tzw. drivie, mówiąc do postawionego przy menu głośnika. Uznałyśmy, że to niemożliwe i że to na pewno wytwór wyobraźni twórców filmu;)
Wprawdzie nie jesteśmy już tak daleko, jak byliśmy i sporo rzeczy zdążyliśmy przyswoić na naszym polskim gruncie, jednak już wiem, co mają na myśli ludzie, stawiający USA za wzór rozwoju. Denerwowało mnie to do tej pory straszliwie, przyznaję, uznawałam podobne opinie za irytujące. Ale cóż, suma sumarum, przechodzę na ciemną stronę mocy ;) Wpadłam jak śliwka w kompot. Strasznie mnie ciągnie z powrotem i trochę mi smutno, bo wiem, że w najbliższym czasie to nie nastąpi. Ciąża zaraz będzie zbyt zaawansowana, a potem Pola za malutka. Ale cóż, mam przynajmniej cel, do którego zamierzam usilnie dążyć. Może następnym razem uda się wybrać całą naszą rodziną w podróż po Stanach Zjednoczonych, a nie tylko do Nowego Jorku? ;) Powiedzmy, że wyrobię się przed 35. urodzinami ;)


























































11 komentarzy:

  1. Eve Milenna - ale super! ! Jakie foty bajka. Też bym chciała tam pojechać! ! Mega czad. Super, z e jeszcze macie zamiar się tam wybrać to widać była wasza wspaniała i udana wycieczka ps. Super zabawy nigdy nie dosyć hihi

    OdpowiedzUsuń
  2. Jaka piękna podróż......

    OdpowiedzUsuń
  3. BoooooooSkoooo..!!!!! ❤️NY❤️

    OdpowiedzUsuń
  4. Wow ! Piękne zdjęcia , wspaniała podróż :D
    Te parujące studzienki są świetne :) a na fotkach aż czuć mróz, brrr...

    OdpowiedzUsuń
  5. Cudne zdjęcia! :-) Życzę Ci kolejnej podróży razem z całą rodziną. Skoro teraz się udało, jestem pewna, że z następną będzie tak samo :-) Trzymam kciuki!
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  6. Zazdroszczę. Ja jeszcze nigdy tam nie byłam. Przed 30-stką to już za późno, ale może przed 40-tką się uda ;-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Nowy Jork przed 30tka, 3 dzieci przed 30stka, własna firma przed 30tka. Marta wymiatasz ;-) Pati tez. :-) Jesteście boskie!

    OdpowiedzUsuń
  8. świetny blog :) dużo inspiracji, za co dziękuję! pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Cholera no zazdroszczę :) też marzy mi się Nowy Jork i mam nadzieję, że wyrobię się do 30-sti. Relacja super :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Wspaniała podróż, zazdroszczę. Ja przed 30 zdążyłam ukończyć tylko 2 kierunki studiów, A przed 40 urodziłam 2 dzieci, skończyłam następne studia i 2 kursy kwalifikacyjne, zostałam przybraną babcią, pochowałam rodziców i to chyba tyle. Może w kolejnej dekadzie uda się zobaczyć Nowy Jork.

    OdpowiedzUsuń
  11. Boskie zdjęcia! Boska opowieść! Keep up the good work :-)

    OdpowiedzUsuń