Pokazywanie postów oznaczonych etykietą włochy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą włochy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 grudnia 2013

Włoska robota vol. 2

Choć od powrotu z Włoch minęły dopiero cztery dni, mam wrażenie, że w ogóle nigdzie nie byłam, a jeżeli już, to wieki temu. Chyba natychmiastowe wejście w tak zwany kierat sprawiło, że wspomnienia z podróży wydają się tak bardzo odległe. Ale zdjęcia "obrobiłam" już w samolocie, więc nie mogę pozwolić, żeby się zmarnowały;) Zresztą i tak nie uszyłam nic nowego, więc nie miałabym o czym pisać ( nie żebym w ogóle nie szyła, ale chodzi mi o nowe projekty).
Na czym to ja skończyłam ostatni wpis. Na ogólnodostępnym wi-fi, które wcale nie było dostępne dla wszystkich ;) No więc, jak już pisałam w poprzednim poście, moje plany łączenia się z mamą i dziećmi na Skypie w każdej możliwej chwili spełzły na niczym i teraz z duszą na ramieniu czekam na rachunek za telefon ;)
Kontynuując: po ogromnym rozczarowaniu internetami oraz włoskim kiermaszem świątecznym wybraliśmy się do Mediolanu. Pogoda była absolutnie zachwycająca, około 20 stopni i pełne słońce. Ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego Włosi w taką aurę potrzebują płaszczy puchowych, czapek, szalików, rękawiczek itd. Swoją drogą kiedyś we Wrocławiu poznałam jednego Włocha, który śmiertelnie poważnie mnie pytał, czy w Polsce po ulicach chodzą niedźwiedzie polarne. Więc może to jest klucz do wyjaśnienia zagadki ;)
Korzystając ze sprzyjających warunków atmosferycznych zeszliśmy Mediolan wzdłuż i wszerz. Przyznaję, że miałam ochotę na małe zakupy, ale kolejki, a nawet zapisy do kolejek do niektórych sklepów skutecznie mnie zniechęciły. W jednej nawet odstałam chwilę, ale gdy tylko dostałam się do środka, zrezygnowałam, bo dziki tłum, jeszcze wyższa temperatura niż na zewnątrz i świecące już pustkami wieszaki przeraziły mnie. Wolałam zupełnie oddać się podziwianiu miasto jako takiego.
Chociaż przyznaję, że wróciłam z Mediolanu do Bergamo z niedosytem. Wielokrotnie byłam już we Włoszech i zawsze każde nowe miejsce budziło zachwyt, a Mediolan już nie tak bardzo. Na szczęście wizyta w Citta Alta w Bergamo sprawiła, że serce znowu zaczęło mocniej bić. Urokliwe, zapierające dech w piersiach uliczki pięknie przystrojone światełkami i świątecznymi dekoracjami. A już najbardziej urzekające było położenie Citta Alta na wzgórzu, z którego z jednej strony rozpościerał się widok na dolne miasto, a z drugiej strony na Alpy. Wszystkim, którzy zaplanują sobie podróż z Gdańska do Bergamo dobrze radzę, by nie nastawiać się na Mediolan, ale właśnie na Bergamo i okolice. Absolutny zachwyt! Piękna architektura, widoki, życzliwi ludzie, urocze małe knajpki z najpyszniejszą pizzą i foccaccią na świecie. Czas płynie wolniej, w swoim własnym tempie. Nie ma wielkomiejskiej spinki. Idealnie, żeby odpocząć i się oderwać. Szczególnie w najwyższym punkcie Bergamo, na który wjeżdża się aż dwiema kolejkami. Mało ludzi, spokój, cisza i  te widoki. Niezapomniane!
Cieszę się, że poświęciliśmy najwięcej czasu na odwiedzenie tej części miasta, żałowałabym, gdybyśmy tam trafili pod koniec wyjazdu, z ograniczonym zapasem czasu. Było po prostu bosko.
A już w drodze powrotnej do Gdańska przypomniało mi się, że nie dopełniłam jednej, bardzo ważnej tradycji włoskiej. A co tam, przyznam się, mimo że już chyba za stara jestem na takie rzeczy i trochę mi wstyd. Chodzi mianowicie o wino z kartonu. Takie najtańsze, wypite najlepiej na jakichś schodach w centrum miasta. Jako że czasu na schody już nie było, a pod lotniskiem mieścił się supermarket, szybko zakupiliśmy najtańsze wino, które wyglądało jak soczek w kartoniku dla dzieci, tylko bez słomek ;) Humor od razu mi się poprawił,tylko gorzej było w samolocie, kiedy wino zaczęło się ulatniać; ) Ale o tym chyba już nie będę opowiadała ;P Najważniejsze, że tradycji stało się zadość.
Zgadnijcie, co zrobiłam, jak odebraliśmy dzieci od mamy i  położyliśmy je spać ;)) Przynajmniej nie spóźniłam się z żadnym zamówieniem ;)))))


 Początkowo chcieliśmy zwiedzić Mediolan na rowerach, ale okazało się, że trzeba zarejestrować się najpierw na specjalnej stronie, do czego potrzebne było wi-fi, do którego potrzebny był włoski numer telefonu, itd ;-)
 Typowy świąteczny kicz na Placu Duomo nie wydawał się aż tak kiczowaty ;-)


 W każdej knajpce uwielbiałam patrzeć na całe włoskie rodziny cieszące się pysznym jedzeniem poza domem. Pradziadkowie, dziadkowie, rodzice, dzieci - wszyscy przy jednym stole. U nas rzadko zdarzają się takie widoki.

 Polecam, pysznie było ;)

 Kocham wszelkie motywy z karuzelami.

 Lody w środku nocy w środku zimy. Yessss!

 A tu już jedna z kolejek wjeżdżająca na wzgórza Citta Alta.


 Wprawdzie mój mąż miał ostatnio wypadek i z tego powodu ogólnie jestem na nie, jeśli chodzi o skutery i motory, ale takim chyba bym nie pogardziła. Nawet na pewno! Vespa i do tego różowa;)

 Gdyby nie wieniec świąteczny ciężko by było domyślić się, jaką porę roku mamy ;)

 Zaczęłam odkrywać funkcje i programy nowego Olympusa. Duuuuuużo ich, ale ile zabawy przy tym!

Pierwszy od wieków wyjazd bez dzieci. Jeeeej!

 Hmmm, chyba włączyłam kolejny tryb zdjęciowy;)

 Cudne mi się wydały. A właściciel restauracji przywiózł je na...skuterze!!!! Obserwowałam z wielkim powątpiewaniem, przyznaję, ale udało mu się!!!

 Ja jestem zaskoczona, ze niepozorny kompakt zrobi takie zdjęcie. To włoskie słońce, nic więcej nie trzeba ;)

 No nie mogłam się powstrzymać, u nas taka szarówka ;)

Jeeeej vol. 2

 Nie oceniajcie nas; ) W końcu wyrosłyśmy z siostrą nad morzem, opalanie mamy we krwi ;)

 Wejście do kolejki. Czyż nie jest cudne?

 Santa Claus is coming to town ;)

 A takie cuda można było wypatrzyć na targu staroci.

Po tej kawie nie mogłam spać tylko jakieś dwie doby ;)
A na koniec jeszcze gwóźdź programu: wieszak z naszego mieszkanka, który miałam wielką ochotę zabrać ze sobą;))) Strasznie mi przypadł do gustu.

Zapomniałabym!!!! Na dworcu w Mediolanie stała choinka, na której zawieszało się kartki z życzeniami. Zgadnijcie, co się tam też pojawiło ;))) PS. Zdjęcia telefonowe, więc nie przyglądajcie się za bardzo ;)






wtorek, 17 grudnia 2013

Włoska robota

Nic wcześniej nie wspominałam, ale od sześciu miesięcy miałam zaplanowaną podróż, którą dostaliśmy z mężem od siostry i jej narzeczonego w prezencie urodzinowym (mamy urodziny zaledwie w tygodniowym odstępie). Nic nie mówiłam, bo po pierwsze do końca nie byłam pewna, czy w ogóle pojedziemy, bo końcu cały czas karmię Maksa, a on za nic w świecie nie chciał choć na chwilę przestawić się na butelkę. Na szczęście na spokojnie, po wielu prośbach, zaakceptował mleko podawane z butli i ze spokojną głową mogłam udać się do moich ukochanych Włoch. No może nie do końca ;) Prawda jest taka, że wyjeżdżałam ze łzami w oczach, bo to pierwszy raz, kiedy zostawiłam dzieci na tak długo (3 noce!). Na lotnisku siedziałam z ustami w podkowę i trzęsącym się podbródkiem i kiedy tylko pojawiła się możliwość, że nie polecimy ze względów pogodowych (odwołali trzy poprzednie loty), byłam nawet zadowolona. Mgła jednak tuż przed naszym odlotem ustąpiła i musiałam wsiąść do samolotu. Przyznaję, że trochę mi przeszło, kiedy  wylądowaliśmy i zobaczyłam pełne słońce i poczułam, że temperatura powietrza wynosi koło 20 stopni Celsjusza. Swoją drogą to śmieszne, że dla nas to aura całkiem przyzwoita jak na środek wiosny, a Włosi chowają się pod trylionem warstw zimowych otulaczy.
Pogodę mieliśmy naprawdę zacną, mocno naładowałam akumulatory i wchłonęłam zapas witaminy D chyba aż do końca zimy. Choć nie zapowiadało się tak kolorowo. Noc przed wyjazdem totalnie zarwałam, żeby dokończyć zamówienia. Ostatni kocyk szyłam jeszcze o 3 w nocy. Rano musiałam się błyskawicznie spakować i jeszcze wysłać ostatnie paczki. Dobrze, że rzeczy chłopców zawiozłam do mojej mamy kilka dni wcześniej, inaczej byłaby totalna awaria.
W samolocie pierwszy raz doświadczyłam czegoś, o czym do tej pory tylko słyszałam: potwornego bólu zatok. Poza tym czułam jakby ktoś przebijał mi oczy szpileczkami. Do tego wszystkiego od klimatyzacji dostałam potwornego kataru i przez pierwszy wieczór głównie się leczyłam, a na pierwszy spacer zostałam wyciągnięta siłą, bo chciałam wypić litr lekarstw , zakopać się pod kołdrą i obudzić następnego dnia. Na szczęście szybko mi przeszło i mogłam już tylko chłonąć atmosferę pierwszego urlopu bez dzieci.
Jak już wspominałam Włochy przywitały nas pełnym słońcem. Ale oczywiście jak na włoską rzeczywistość przystało, nie obyło się bez potknięć, wpadek i prawdziwych wtop.
Przed podróżą zawsze czytam dużo na temat miejsca, do którego jadę. Tak na wszelki wypadek, jak przystało na bohatera przysłowia Przezorny zawsze ubezpieczony. Miejscowe zwyczaje, miejsca, które warto odwiedzić, imprezy, które akurat będą miały miejsce - to wszystko zawsze mam w jednym paluszku. No więc w przypadku eskapady Bergamo-Mediolan zrobiłam tak samo. Dlatego jak tylko doczytałam, że 13 grudnia (w dzień naszego przyjazdu!!!) w Bergamo rozpoczyna się coroczny tradycyjny kiermasz świąteczny, byłam wniebowzięta. Uwierzcie, jak bardzo byłam zdziwiona, rozczarowana i niepocieszona, jak okazało się, że kiermasz, na którym wyobraziłam sobie włoskich sprzedawców z wyjątkowym hand made, tradycyjnymi produktami i pięknymi kolędami słyszalnymi zewsząd, okazał się pięcioma skleconymi z drewna budkami, stojącymi pod dworcem, uginającymi się pod tonami chińszczyzny i tandety. Kolęd też  nie uraczyłam. Ewentualnie zapach spalonego kebaba w zamian.
Druga sprawa: wi fi. Bardzo dokładnie wybrałam miejsce,w którym się zatrzymałam. Nowoczesne mieszkanie na głównym placu w dolnym mieście w Bergamo (Piazza Pontida). Poza tym dostępny internet bezprzewodowy. Właściciel zapewniał, że wprawdzie bezpośrednio w mieszkaniu nie ma internetu, ale dostępny jest darmowy miejski internet. Wystarczy się do niego podłączyć. I wszystko to było prawdą, jednak Giuseppe zapomniał wspomnieć o jednym ważnym szczególe: żeby się podłączyć pod miejskie wi fi trzeba być abonentem włoskiego numeru telefonu, na który wysyłany jest kod dostępu. Tadam!!! A ja planowałam codziennie wpis, łącznie cztery z całego wyjazdu. Do tego w telefonie zainstalowałam sobie Skype'a, żeby o każdej porze dnia i z każdego miejsca móc się łączyć z mamą i zapytać, co u dzieci. Jak tylko się dowiedziałam, że podczas całego wyjazdu nie uraczę internetu, miałam naprawdę wisielczy humor. Ale w końcu byłam we Włoszech, pierwszy raz bez dzieci od jakichś dwóch lat. Nie mogło być aż tak źle ;)) No i nie było!

Resztę zdradzę w kolejnym wpisie. Nie będę Was zamęczała aż czterema, postaram się zmieścić w dwóch haha ;-))
A dziś wracam do rzeczywistości: odszywam ostatnie zamówienia świąteczne i biorę się za wielkie przedświąteczne sprzątanie. Będzie się działo ;)

Pierwszy wieczorny spacer i już ochy i achy:











Bo co można robić we Włoszech, jak nie jeść:






 A to już pierwszy ranek w Bergamo i nasza okolica:

 Widok z okna sypialni

Poranna kawa ;-)mmmm
 I mieszkanko, prawdziwie włoski smak: z gustem i klasą.



 We Włoszech trwa moda na bycie eko;-)

 I to słońce ;-)
Czy my mamy zimę w pełni?

Wspomniany kiermasz świąteczny. Uwierzcie, wybrałam najładniejsze eksponaty. Jedyne, które nadawały się do pokazania ;))