wtorek, 17 grudnia 2013

Włoska robota

Nic wcześniej nie wspominałam, ale od sześciu miesięcy miałam zaplanowaną podróż, którą dostaliśmy z mężem od siostry i jej narzeczonego w prezencie urodzinowym (mamy urodziny zaledwie w tygodniowym odstępie). Nic nie mówiłam, bo po pierwsze do końca nie byłam pewna, czy w ogóle pojedziemy, bo końcu cały czas karmię Maksa, a on za nic w świecie nie chciał choć na chwilę przestawić się na butelkę. Na szczęście na spokojnie, po wielu prośbach, zaakceptował mleko podawane z butli i ze spokojną głową mogłam udać się do moich ukochanych Włoch. No może nie do końca ;) Prawda jest taka, że wyjeżdżałam ze łzami w oczach, bo to pierwszy raz, kiedy zostawiłam dzieci na tak długo (3 noce!). Na lotnisku siedziałam z ustami w podkowę i trzęsącym się podbródkiem i kiedy tylko pojawiła się możliwość, że nie polecimy ze względów pogodowych (odwołali trzy poprzednie loty), byłam nawet zadowolona. Mgła jednak tuż przed naszym odlotem ustąpiła i musiałam wsiąść do samolotu. Przyznaję, że trochę mi przeszło, kiedy  wylądowaliśmy i zobaczyłam pełne słońce i poczułam, że temperatura powietrza wynosi koło 20 stopni Celsjusza. Swoją drogą to śmieszne, że dla nas to aura całkiem przyzwoita jak na środek wiosny, a Włosi chowają się pod trylionem warstw zimowych otulaczy.
Pogodę mieliśmy naprawdę zacną, mocno naładowałam akumulatory i wchłonęłam zapas witaminy D chyba aż do końca zimy. Choć nie zapowiadało się tak kolorowo. Noc przed wyjazdem totalnie zarwałam, żeby dokończyć zamówienia. Ostatni kocyk szyłam jeszcze o 3 w nocy. Rano musiałam się błyskawicznie spakować i jeszcze wysłać ostatnie paczki. Dobrze, że rzeczy chłopców zawiozłam do mojej mamy kilka dni wcześniej, inaczej byłaby totalna awaria.
W samolocie pierwszy raz doświadczyłam czegoś, o czym do tej pory tylko słyszałam: potwornego bólu zatok. Poza tym czułam jakby ktoś przebijał mi oczy szpileczkami. Do tego wszystkiego od klimatyzacji dostałam potwornego kataru i przez pierwszy wieczór głównie się leczyłam, a na pierwszy spacer zostałam wyciągnięta siłą, bo chciałam wypić litr lekarstw , zakopać się pod kołdrą i obudzić następnego dnia. Na szczęście szybko mi przeszło i mogłam już tylko chłonąć atmosferę pierwszego urlopu bez dzieci.
Jak już wspominałam Włochy przywitały nas pełnym słońcem. Ale oczywiście jak na włoską rzeczywistość przystało, nie obyło się bez potknięć, wpadek i prawdziwych wtop.
Przed podróżą zawsze czytam dużo na temat miejsca, do którego jadę. Tak na wszelki wypadek, jak przystało na bohatera przysłowia Przezorny zawsze ubezpieczony. Miejscowe zwyczaje, miejsca, które warto odwiedzić, imprezy, które akurat będą miały miejsce - to wszystko zawsze mam w jednym paluszku. No więc w przypadku eskapady Bergamo-Mediolan zrobiłam tak samo. Dlatego jak tylko doczytałam, że 13 grudnia (w dzień naszego przyjazdu!!!) w Bergamo rozpoczyna się coroczny tradycyjny kiermasz świąteczny, byłam wniebowzięta. Uwierzcie, jak bardzo byłam zdziwiona, rozczarowana i niepocieszona, jak okazało się, że kiermasz, na którym wyobraziłam sobie włoskich sprzedawców z wyjątkowym hand made, tradycyjnymi produktami i pięknymi kolędami słyszalnymi zewsząd, okazał się pięcioma skleconymi z drewna budkami, stojącymi pod dworcem, uginającymi się pod tonami chińszczyzny i tandety. Kolęd też  nie uraczyłam. Ewentualnie zapach spalonego kebaba w zamian.
Druga sprawa: wi fi. Bardzo dokładnie wybrałam miejsce,w którym się zatrzymałam. Nowoczesne mieszkanie na głównym placu w dolnym mieście w Bergamo (Piazza Pontida). Poza tym dostępny internet bezprzewodowy. Właściciel zapewniał, że wprawdzie bezpośrednio w mieszkaniu nie ma internetu, ale dostępny jest darmowy miejski internet. Wystarczy się do niego podłączyć. I wszystko to było prawdą, jednak Giuseppe zapomniał wspomnieć o jednym ważnym szczególe: żeby się podłączyć pod miejskie wi fi trzeba być abonentem włoskiego numeru telefonu, na który wysyłany jest kod dostępu. Tadam!!! A ja planowałam codziennie wpis, łącznie cztery z całego wyjazdu. Do tego w telefonie zainstalowałam sobie Skype'a, żeby o każdej porze dnia i z każdego miejsca móc się łączyć z mamą i zapytać, co u dzieci. Jak tylko się dowiedziałam, że podczas całego wyjazdu nie uraczę internetu, miałam naprawdę wisielczy humor. Ale w końcu byłam we Włoszech, pierwszy raz bez dzieci od jakichś dwóch lat. Nie mogło być aż tak źle ;)) No i nie było!

Resztę zdradzę w kolejnym wpisie. Nie będę Was zamęczała aż czterema, postaram się zmieścić w dwóch haha ;-))
A dziś wracam do rzeczywistości: odszywam ostatnie zamówienia świąteczne i biorę się za wielkie przedświąteczne sprzątanie. Będzie się działo ;)

Pierwszy wieczorny spacer i już ochy i achy:











Bo co można robić we Włoszech, jak nie jeść:






 A to już pierwszy ranek w Bergamo i nasza okolica:

 Widok z okna sypialni

Poranna kawa ;-)mmmm
 I mieszkanko, prawdziwie włoski smak: z gustem i klasą.



 We Włoszech trwa moda na bycie eko;-)

 I to słońce ;-)
Czy my mamy zimę w pełni?

Wspomniany kiermasz świąteczny. Uwierzcie, wybrałam najładniejsze eksponaty. Jedyne, które nadawały się do pokazania ;))

 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz