Nie wiem, dlaczego tak jest, ale jakby się tak przyjrzeć, to każdy rok spędzam na czekaniu. Od lutego do kwietnia czekam na Wielką Noc, nadejście wiosny, ćwierkania ptaków, ciepłego podmuchu na twarzy. Od Wielkiej Nocy czekam na urodziny moich młodszych synków i mojego męża, które przypadają na kwiecień i maj, a potem na swoje czerwcowe urodziny. W czerwcu odliczam dni do wakacji i wyjazdu "na domek" - zwykle spędzamy kilka tygodni na Kaszubach; i chociaż bawimy się bosko, to ja już czekam - na wrzesień, kiedy dzieci idą do przedszkola (a w tym roku Filip po raz pierwszy do szkoły, do pierwszej klasy!). Jednocześnie z reguły we wrześniu jedziemy na jakieś zagraniczne wakacje do Egiptu czy Turcji, żeby się wygrzać :)
Jak wrócimy, to zaczynam czekać na grudzień.. koniec wytężonej pracy mojego męża (którego w listopadzie i grudniu zwykle widujemy tylko rano..), no i wiadomo - na cudowny okres Świąt Bożego Narodzenia! A po świętach i Nowym Roku - zaczynam czekać na luty. A co takiego się dzieje w lutym, że warto odliczać dni? W lutym, w Norymberdze odbywają się Międzynarodowe Targi Zabawek - International Toy Fair. Nasz rodzinny biznes kręci się właśnie wokół zabawek i ja troszeczkę nadużywam swojego wpływu na męża i zabieram się razem z innymi, którzy jadą na te targi z naszej firmy :) A i trochę robię za tłumacza, chociaż tak mogę usprawiedliwić swoją obecność na Targach, bo jako mama trójki dzieci (które albo są małe, albo chorują na zmianę) nie bardzo mogłam dotąd zaangażować się w pracę ;)
A dlaczego ten wyjazd jest dla mnie tak ważny? Z oczywistych względów - coś się dzieje, co rok jesteśmy w innym, malowniczym miasteczku, oddychamy innym powietrzem, a same targi to coś niesamowitego! To 12 hal wystawienniczych, gdzie swoje towary prezentują chyba wszystkie firmy zajmujące się produkcją zabawek i wszelkich innych artykułów dla dzieci. Można znaleźć prawdziwe perełki, jak magiczne kuleczki, które wsypuje się do wanny, a one zmieniają wodę w kolorowy kisiel :) Albo kilkumetrowe statuy wojowników Ninjago zbudowane z klocków LEGO. Albo tysiące przecudnych, chwytających za serce figurek, laleczek, maskotek, kocyków, domków dla lalek, dla dużych dzieci, z których każdy chciałabym mieć... Po prostu - raj! A każda hala jest mniej więcej wielkości dużej galerii handlowej, chodzenia i oglądania jest mnóstwo, kilka dni to mało, żeby obejrzeć wszystko...
Ale to tylko jedna strona medalu. Drugą, nie mniej ważną i wspaniałą stroną tego wyjazdu jest fakt, że jedziemy tam bez dzieci... To dla mnie jedyny okres w całym roku, który spędzam z dala od moich najkochańszych, najpiękniejszych, najdroższych chłopców na świecie. Wydawać by się mogło, że bluźnię - mam wspaniały dom, cudowne, zdrowe, mądre dzieci, a cieszę się z czasu, który spędzam bez nich! Skandal, zgroza, powiecie? Jeśli tak, to biję się w piersi: jestem matką wyrodną! Ale i szczęśliwą! Bo te kilka dni, kiedy ich nie widzę, sprawiają, że gdy wracam, jestem pogodniejsza, bardziej cierpliwa, skłonna do zabaw, uśmiechnięta. Czasem trudno o to, gdy każdy dzień podobny jest do poprzedniego, gdy dzień za dniem muszę zmagać się z tymi samymi problemami, powtarzać w kółko to samo: "jedz", "ubierz się", "nie biegaj z lizakiem", "nie, nie włączę ci bajki", "nie, nie możesz ciastka, zaraz będzie obiad". Nie muszę robi w kółko tego samego i przeżywać dnia świstaka: rano szybkie ogarnięcie dzieci do przedszkola, ogarnięcie domu po tym rozgardiaszu, który zawsze zrobią, nastawienie obiadu, itp, itd. Robię coś innego, coś tylko dla przyjemności i przysięgam - przez pierwsze dwa dni naprawdę o nich nie myślę! Zostają pod najlepszą opieką - z moimi rodzicami, i wiem, że mogę być absolutnie spokojna :) A na trzeci dzień.. dzwonię, a wtedy każdy po kolei opowiada mi, co robił, gdzie był, słyszę, co nowego i nagle zaczynam tak tęsknić, że czuję łzy pod powiekami. No powiedzcie mi... jak ja mogłam tak daleko wyjechać..?
Ale na razie cieszę się bardzo: wyjeżdżamy dzisiaj wieczorem :) Właśnie skończyłam malować paznokcie, muszę wysuszyć i ułożyć włosy, a także przygotować sobie fajne ubrania, które będę mogła wreszcie na siebie założyć (eleganckie buty, koszule, sweterki, spódniczki, ach!). A teraz muszę szybko wracać do pakowania! Do zobaczenia po powrocie - wracam już w niedzielę!
Jeszcze tylko pochwalę się Wam, jaką fajną poduszkę uszyłam sobie na wyjazd :D Tego mi brakowało, jestem gotowa :D I jakaś część moich dzieci będzie ze mną (no, nie dosłownie :P) - bo materiał, którego użyłam do uszycia poduszki, ten kolorowy, to część chusty, w której nosiłam Felutka, jak był mniejszy, a nawet w ostatnie wakacje. Kocham chustować. O tym pewnie inny post, kiedy indziej. Oczywiście mojej chusty nie pocięłam, tylko skróciłam, bo początkowo była dużo za długa.
Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym nie wciapała gdzieś moich ukochanych serduszek ;) Kto myśli, że jestem infantylna, pewnie ma rację, ale i tak uważam, że są boskie!
Nie zwracajcie uwagi na "modelkę" - to było rano :P
A na koniec wspomnienie z wyjazdu do Karpacza na wesele przyjaciółki - i Feluś jako najmłodszy turysta na szlaku :)